Search
Close this search box.

Czy państwo powinno ingerować w gospodarkę?

Im dalej patrzysz w przeszłość, tym dalej widzisz przyszłość – Winston Churchill

W efekcie zamrożenia części globalnej gospodarki, wiele firm znalazło się na skraju bankructwa. Poza dużymi koncernami, problemy dotknęły także miliony małych przedsiębiorstw z całego świata. W wielu przypadkach doszło do zwolnień pracowników, czego najlepszym dowodem jest skokowy wzrost bezrobocia w Stanach Zjednoczonych. Co w takiej sytuacji powinni zrobić rządzący?

Jest to jeden z tych przypadków, w których ścierają się ze sobą dwa odmienne spojrzenia na ekonomie. Zastosujemy tu pewne uogólnienie, ale jest ono konieczne na potrzeby artykułu.

Pierwsze podejście zakłada, że w razie spowolnienia gospodarczego, państwo powinno zaangażować się w tzw. stymulowanie gospodarki chociażby poprzez zwiększenie wydatków na infrastrukturę (najczęściej na kredyt). Ważne jest również zachęcenie zwykłych obywateli do zwiększenia konsumpcji. Jak to zrobić? Poprzez obniżanie stóp procentowych.

Gospodarka ma być napędzana zwiększonymi wydatkami państwa oraz rosnącą konsumpcją. Brzmi znajomo? Nic dziwnego. To podejście tzw. Keynesistów, czyli zwolenników Johna Maynarda Keynesa, jednego z najbardziej znanych ekonomistów XX wieku. W zdecydowanej większości przypadków to właśnie oni doradzają politykom rządzącym najważniejszymi państwami na świecie.

Znacznie mniejszą rolę odgrywają ekonomiści, którym bliska jest idea leseferyzmu. Zakłada ona, że udział państwa w gospodarce powinien być ograniczony do minimum. Ich zdaniem okresy słabszej koniunktury są czymś normalnym i pozwalają na oczyszczenie gospodarki z nieefektywnych firm, na których miejsce mają wskoczyć nowe, bardziej innowacyjne przedsiębiorstwa. Takie podejście dopuszcza możliwość bankructw także tych największych firm, co jest niepopularne politycznie (rządzący nie chcą dopuścić do głośnych bankructw, gdyż mogłoby to odbić się na ich popularności). Dlatego też leseferyzm cieszy się niemal zerowym zainteresowaniem wśród polityków.

Na pierwszy rzut oka, podejście Keynesistów wydaje się być sensowne. Przecież chodzi w nim o to, by uniknąć dużych szoków gospodarczych, a takim z pewnością byłby upadek kilku dużych banków w 2008 roku, gdyby nie uratowano ich z pieniędzy podatników. Aby temu przeciwdziałać, państwo oraz bank centralny USA zaangażowały się w ratowanie potężnych banków. Zaczęto też wydawać jeszcze więcej na zasiłki dla bezrobotnych, a przede wszystkim obniżono do zera stopy procentowe, radykalnie obniżając koszty kredytu. Dzięki temu konsumpcja w USA mogła utrzymywać się na wysokim poziomie. Nikt nie zwracał uwagi na to, że w takim otoczeniu przedsiębiorstwa z roku na rok inwestowały coraz mniej.

Źródło: Marc Faber

Kupiono czas, a dokładnie 11 lat względnego spokoju. Problemy wróciły wraz z pęknięciem rynku repo w 2019 roku i zamrożeniem gospodarki kilka miesięcy później. Wszystko wskazuje na to, że receptą na problemy znowu ma być to samo – większe wydatki państwa i obniżenie kosztów kredytu (a gdzieś w tle także skupowanie długu rządowego i korporacyjnego przez FED). Te wysiłki mają sprawić, że dziesiątki milionów osób, które straciły prace, szybko ją odzyskają. Mamy podstawy sądzić, że to się nie uda. W historii USA był już taki moment, kiedy promowano konsumpcję, a odpowiedzią na kryzys były interwencje rządu.

 

Lata 1920 – 1939, czyli hossa i kryzys

W latach 20-tych ubiegłego wieku Amerykanie po raz pierwszy mogli wykorzystać możliwości jakie dawał tani kredyt. Dodatkowo pojawiło się sporo dóbr, które były pożądane (samochody, radia itd.). Konsumpcja zaczęła odgrywać znacznie większą rolę niż kiedykolwiek wcześniej. W tamtych latach nazwisko Keynes nie było jeszcze znane szerszej publiczności. Popularni byli za to ekonomiści tacy jak William Trufant Foster czy Waddill Catchings. Z ich tekstów płynęło jasne przesłanie: najważniejszą rzeczą, która napędza gospodarkę, jest duża ilość pieniędzy w portfelach konsumentów.

Oczywiście taka narracja i dostęp do kredytu, przekładały się na wzrost konsumpcji. Zyski producentów rosły, a zatem zwiększała się wartość akcji spółek na giełdzie. Pojawiła się także możliwość zaciągnięcia długu pod zakup akcji, co doprowadziło do wykreowania gigantycznej bańki spekulacyjnej. Jako potwierdzenie, zamieszczamy notowania indeksu Dow Jones w tamtym okresie.

Źródło: Macrotrends.net

Wraz z końcem lat 20-tych, skończył się okres prosperity. Bańka na Wall Street pękła, popyt w gospodarce zaczął spadać. Upadły tysiące firm, a bezrobocie wystrzeliło. Produkcja przemysłowa spadła aż o połowę! Rozpoczęła się era Wielkiego Kryzysu. W jego trakcie prezydentem został Franklin Delano Roosevelt, który wprowadził politykę Nowego Ładu. Była to długa lista działań podjętych przez państwo, które miały na celu stymulowanie gospodarki. Przykładem były roboty publiczne prowadzone na gigantyczną skalę (budowa nowych budynków, lotnisk itd.).

Interwencja państwa dała jedynie chwilowy impuls gospodarce. W 1937 roku Stany Zjednoczone wpadły w kolejną recesję. Gospodarka USA na dobre wstała z kolan dopiero po wybuchu II Wojny Światowej.

Mimo wszystko, Keynes oraz jego zwolennicy uznali, że polityka Nowego Ładu była wielkim sukcesem. Miała ona świadczyć o tym, że w razie kryzysu gospodarczego, interwencja państwa w gospodarkę jest najlepszym możliwym rozwiązaniem.

Z drugiej strony, zupełnie inaczej Wielki Kryzys przeszła Wielka Brytania. Oczywiście w tym kraju konsumpcja na kredyt nie przyjęła aż tak dużych rozmiarów, natomiast zapaść gospodarcza i tak była gigantyczna. A mimo to żaden z rządzących w UK nie wprowadził polityki podobnej do tej, jaką stosowano w USA. Bezrobocie w Wielkiej Brytanii osiągnęło szczyt w 1932 roku i zaczęło spadać. Cała recesja trwała 4 lata, a w Stanach Zjednoczonych – ponad dwa razy dłużej. Była to również pierwsza dekada, kiedy Amerykanie poszli w kierunku gospodarki centralnie sterowanej, czyli po prostu wybrali więcej socjalizmu zamiast kapitalizmu.

 

XXI wiek – życie na kredyt i co dalej?

Jak do tej pory, XXI wiek w Stanach Zjednoczonych bardzo przypomina to, co działo się tam w latach 20-tych XX wieku.

Nowe stulecie zaczęło się od pęknięcia gigantycznej bańki na spółkach technologicznych w USA. Mnóstwo osób straciło wówczas swoje środki na giełdzie (często na własne życzenie). Już w trakcie spadków, w 2002 roku, ciekawym spostrzeżeniem podzielił się Paul Krugman, jeden ze znanych keynesistów.

Źródło: Marc Faber

W dużym skrócie, Krugman stwierdził, że należy „napędzić inwestycje ze strony gospodarstw domowych i będzie to wymagało wykreowania bańki w nieruchomościach (w miejsce bańki technologicznej)”.

Mieliśmy więc hossę na nieruchomościach w latach 2003-2008. Ostatecznie bańka pękła. W 2011 roku Krugman stwierdził, że „po 2008 roku gospodarka dochodziła do siebie dość długo, ale było to efektem problemów jakie narosły we wcześniejszych latach – zwłaszcza wzrostu długu wśród gospodarstw domowych”. I ten człowiek do dziś jest postrzegany jako poważny ekonomista!

Co bardzo ważne, po kryzysie z 2008 roku w USA zastosowano ulubione metody Krugmana i jemu podobnych – zwiększone wydatki państwa, dodruk, obniżenie stóp procentowych. Dzięki niskim kosztom kredytu na rynku pozostało wiele tzw. przedsiębiorstw „zombie”, które są co najwyżej w stanie przetrwać dzięki rolowaniu długu, ale nie decydują się na inwestycje. Gospodarkę USA ponownie ciągnąć miała konsumpcja i tak też się stało. W ostatniej dekadzie nadal odpowiadała ona za niemal 70% PKB Stanów Zjednoczonych. Poniższe dane nie pozostawiają wątpliwości, że to bardzo wysoki poziom:

Lekka poprawa pod względem inwestycji w USA nastąpiła już po 2016 roku, kiedy to Donald Trump wprowadził kilka reform sprzyjających przedsiębiorstwom. Oczywiście nie każda firma wykorzystała zmiany w ten sam sposób, ale generalnie udział inwestycji w PKB USA wzrósł do 21%.

Ostatecznie przyszły problemy lat 2019-2020 i rządzący ponownie stanęli przed pytaniem: interweniować czy nie? W wielu krajach z całego świata odpowiedź była taka sama: zwiększone wydatki na wsparcie dla firm i utrzymanie miejsc pracy, niższe stopy procentowe, dodatkowe zasiłki bezrobotnych a często także skupowanie obligacji rządowych i korporacyjnych. Na ten moment wydaje się, że niektóre państwa pójdą krok dalej, a mianowicie w stronę dochodu gwarantowanego. Do tej pory przegłosowała to Hiszpania, jednak naszym zdaniem na tym się nie skończy.

Tym samym duch Keynesa ponownie dał o sobie znać. Receptą na poprawę sytuacji gospodarczej na świecie ma być tani kredyt i niemalże wymuszanie konsumpcji na obywatelach. Z kolei inwestycje ma wziąć na siebie państwo. Warto przypomnieć, że wydatki państw na „stymulowanie gospodarek” w tym roku były większe niż podczas kryzysu z 2008 roku.

 

Co będzie dalej?

Warto pamiętać, że niezależnie od rządowych interwencji, w trakcie ostatnich 3 miesięcy pracę straciła ogromna liczba osób. Podanie precyzyjnych danych jest niemożliwe, gdyż wiele krajów informuje również o osobach, które zgłosiły się po zasiłek dla bezrobotnych, ale pracę straciły już wcześniej. W każdym razie możemy spokojnie stwierdzić, że po 1 marca br. pracę straciło ponad 50 mln osób – i to w samych tylko krajach rozwiniętych! Kolejne miliony bezrobotnych pojawią się w następnych miesiącach.

Obecny optymizm opiera się na trwającym odmrażaniu gospodarek i interwencjach rządów. Oczekuje się, że globalna gospodarka już w 2021 roku odrobi to, co straciła w 2020 roku. Jest to mało prawdopodobne. Z kolei odzyskanie utraconych miejsc pracy jest niemożliwe. Dlaczego?

1. Za inwestycje w coraz większym stopniu odpowiadać mają rządy. Pomińmy fakt, że takie przedsięwzięcia w większości krajów oznaczają marnotrawstwo pieniędzy i nie tworzą stabilnych miejsc pracy. Ważne jest, iż w wielu krajach zasiłki dla bezrobotnych wzrosły tak mocno, że zniechęcają w ogóle do podejmowania pracy. Część rządów nie będzie w stanie z tych zasiłków zrezygnować.

Kolejna ważna kwestia – im większa ingerencja rządu, tym mniej przejrzyste otoczenie gospodarcze dla przedsiębiorców. Historia pokazuje, że w takich przypadkach firmy prywatne po prostu ograniczają inwestycje, a tym samym tworzą jeszcze mniej miejsc pracy.

2. Tani kredyt ma podnieść konsumpcję. Tutaj dochodzimy do kwestii kluczowej, a mianowicie różnicy pomiędzy kredytem zaciąganym na inwestycje, a kredytem zaciąganym na konsumpcje.

Inwestycja (np. budowa fabryki) już w trakcie jej przeprowadzania tworzy miejsca pracy. Z kolei po zakończeniu jedne miejsca pracy (np. pracownicy budujący fabrykę) są zamieniane na inne (np. pracownicy przyjmowani do fabryki). Dodatkowo zaciągając kredyt na inwestycje po koszcie 5%, jesteśmy później w stanie wypracowywać np. marżę 10-20% lub powyżej o ile tylko inwestycja okaże się uzasadniona. A zatem właściciel takiej fabryki jest w stanie inwestować dalej, oszczędzać pod przyszłe inwestycje lub ostatecznie zwiększać konsumpcję.

Z kolei kredyt na konsumpcję oznacza wzrost zadłużenia danej osoby, a sama konsumpcja (np. zakup telewizora) nie ma tak dużego wpływu na wzrost zatrudnienia w gospodarce. Jednocześnie osoba, która skonsumowała środki, będzie musiała w przyszłości ograniczyć swoje wydatki, po to by spłacić kredyt wraz z odsetkami.

W skrócie: inwestycje umożliwiają faktyczny rozwój gospodarczy, z kolei konsumpcja daje tylko krótkoterminowe pozytywne bodźce dla gospodarki.

Piszemy o tym wszystkim, aby było jasne, że utracone miejsca pracy nie wrócą w ciągu roku czy dwóch. To będzie trwało latami i nie wiadomo czy kiedykolwiek wrócimy do poziomu zatrudnienia z 2019 roku. W latach 2009-2019 gospodarka USA stworzyła 22 mln miejsc pracy. To tyle samo ile utracono w ciągu jednego miesiąca w tym roku. Tymczasem wielu „ekspertów” nadal przekonuje, że te miejsca pracy zostaną szybko odzyskane. Mają w tym pomóc programy rządowe i wielkie inwestycje. Stany Zjednoczone przerabiały to już w latach 30-tych poprzedniego wieku. Gospodarkę podniosła dopiero wojna. Oby tym razem nie było takiej konieczności.

 

Wnioski

Póki co w wielu krajach zakłada się, że dodatkowe koszty związane z większą liczbą bezrobotnych, szybko się skończą a deficyt budżetowy zmniejszy się. Wy natomiast wiecie już, że wielu bezrobotnych pozostanie bez pracy na dłużej. To oznacza, że także i deficyty budżetowe pozostaną spore. To z kolei oznacza konieczność dalszego dodruku i psucia waluty. Będzie to czynnik wpływający na wzrost cen metali szlachetnych i spółek, które je wydobywają. Jesteśmy dopiero na początku hossy w złocie.

Druga ważna kwestia to los osób pozostających bez pracy. Oczywiście będą oni nadal otrzymywać zasiłki czy nawet spory dochód gwarantowany. Nie zmienia to jednak faktu, że zostaną wyrzuceni na margines. Ostatnie tygodnie pokazują, że wielu z nich taki obrót spraw się nie podoba. Zamieszki wybuchały w tym roku w USA, Hiszpanii czy Francji. Na ten moment można to tłumaczyć jako efekt koronawirusa. Problem jest jednak znacznie głębszy i będzie tym bardziej wyraźny, im dłużej będzie utrzymywać się wysokie bezrobocie. Zmierzamy do tego, że zamieszki z ostatnich tygodni nie były ostatnimi. Druga połowa roku wcale nie będzie pod tym względem spokojniejsza.

Długotrwałe, masowe bezrobocie niszczy moralne fundamenty porządku społecznego. Młodzi ludzie, którzy przeszli edukację, ale pozostają bez pracy, dają początek najbardziej radykalnym ruchom politycznym. To wśród nich znajdują się uczestnicy kolejnej rewolucji. – Ludwig von Mises, Socjalizm.

Independent Trader Team

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze

Powiązane wpisy